Majówka!
Ulubione święto pracowników korpo. Dla 20 mln Polaków oznacza jedno: wyjazd za miasto, z czego 19 mln obiera za cel Zakopane, bo w Polsce innych za_miast nie ma. Pozostały milion nigdy nie dojeżdża na miejsce, stojąc przez dwa dni w korkach.
Wiecie, tak sobie pomyślałem – szczęśliwym jest człowiek, który nie wyjeżdża na majówki.
Weźmy na ten przykład takiego Kominka. Ja mam majówkę cały rok. I chyba włożyłbym sobie widelec w oko, gdybym musiał pracować od poniedziałku do piątku, nie móc rano się wyspać, nie widzieć miasta za dnia, wracać do chaty wieczorem, gdzie – nie daj borze – czeka na mnie żona z zimnym obiadem. I dzieci, które dziwnym trafem bardziej podobne są do sąsiada niż do mnie.
Przy okazji majówki kolejny raz wróciła do mnie taka przykra myśl.
Nasze babcie mieszkały na wsiach. My w większości już wychowaliśmy się w miastach. Nasi rodzice pozostali w miastach. I tak sobie myślę na zapas, że szkoda mi mego syna. Tego, którego nie mam, a którego kiedyś pewnie się dorobię w bardziej lub mniej przypadkowy sposób. O posiadaniu córki wolę nawet koszmarów nie mieć.
Mój syn nie będzie wiedział co to wieś.
Będąc malcem, jeździłem latem do babci. Wiem, jak rosną porzeczki, agrest, czereśnie, wiśnie, jabłka. Wiem czym nakarmić kury i kaczki. Wiem, jak sadzić marchewkę, przekopywać ziemniaki i podpierniczać truskawki z działki sąsiada.
Wiem, jak wyglądają jadowite mrówki, pszczoły, ule, psie budy, krecie kupy, myszy, szczury. Pamiętam przyjemny chłód przegniłych piwnic, zapach węgla, umiem nawet nim napalić w piecu.
Pamiętam, że nie należy wchodzić na strych, bo tam straszy, ale już pani krowa w oborze jest niegroźna i można do niej podejść i za cycka złapać.
Dziś nie pamiętam już, kiedy ostatnim razem widziałem krowę na żywo. A konia? Dzisiejsza młodzież potrafi je tylko zwalić. Większość z następnego pokolenia tylko w telewizji będzie mogła zobaczyć kozy i świnie. Nie napiją się świeżego miodu, nie skosztują dżemu babcinej roboty. Kto dziś robi zapasy na zimę? Ogórki i dżemy kupujemy w supermarketach.
Pamiętam, jak dziadek zabijał kurę. Ta, nie mogąc pogodzić się ze zgonem, latała jeszcze przez chwilę bez głowy po czym zaległa na trawie.
Pamiętam te piękne czasy, kiedy jeździło się na wieś. Nic tak nie smakowało jak rosół z własnoręcznie robionym makaronem. Babcia Kominkowa zawsze pamiętała, że należy mi się wątróbka i żołądek, siostrze ostawały się co najwyżej serca i szyjki.
A nad jeziorem tato uczył mnie łowić. 4 lata miałem, gdy złowiłem ogromnego karpia. Latałem z nim w przezroczystej reklamówce po całej wsi – bez pukania wchodząc do domów sąsiadów i dumnie trzymając swoją zdobycz. Ależ ja byłem wtedy szczęśliwy!
A dziś? Mrożona panga albo mintaj, fast-foody, rosoły w proszku, miniaturowe kury bez grama tłuszczu. Nie ma prawdziwie pięknego dzieciństwa bez możliwości spędzania go także na wsi.