- doskonałe dialogi
- doskonałe aktorstwo
- trzy ładne kobiety
- trwa tylko 3 godziny
- nie będzie drugiej części
- nie dostanie Oskara
Rzadko, czyli nigdy zdarza mi się pójść na film w dniu premiery. Nie lubię tłumów. Ale akurat nie miałem nic lepszego do roboty, a dawno nie recenzowałem nic na esiątku. No to padło na „Wilka z Wall Street”.
Martin Scorsese. O nim zawsze mówi się „wybitny” i stawia w szeregu z największymi twórcami współczesnego kina. To nic, że przeciętny widz zna tylko nieliczne z blisko 40 nakręconych dzieł, z których większość nie była najwyższych lotów. Ja należę do większości, czyli grupy osób doceniających reżyserkę Martina, choć jako autor zawsze mam lekkie wahanie z wychwalaniem reżyserów, bo to scenarzyści tworzą to, co najważniejsze. Historię.
A tę z „Wilka…” napisało życie. Jordana Belforta. Jednego z tych gości, którzy mówią ci, że możesz być najlepszy na świecie, a test umiejętności robią, wręczając długopis z poleceniem: sprzedaj mi go.
Bohater 25 lat temu zrobił karierę na miarę american dream. Zaczynał od garażowej firmy, skończył na jachtach za kilkadziesiąt milionów dolarów. W międzyczasie trochę oszukiwał, trochę kradł, kochał wiele prostytutek, a z siebie zrobił aptekę. Gdyby mu żona pozwoliła, nazwałby córkę Kokainą. Akcja toczy się wokół giełdy, kasy, akcji, wzrostów i upadków, czyli bardzo nudnego tematu, na którym wyłożyło się wielu reżyserów, chcących dorównać „Wall Street” Olivera Stone.
„Wilk z Wall Street” ciągnie się przez bite trzy godziny. Widzimy w tym czasie drogę na szczyt i to, co zwykle następuje w najciekawszych życiorysach, czyli upadek. W tym przypadku wcale nie na samo dno, choć blisko parteru. Poznajemy realia Ameryki przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Brokaty, dresiki, adidaski i telefony komórkowe z kablem – tak, to wszystko też dostajemy. Jest bardzo, ale to bardzo dużo scen z prochami, dziwkami i totalnie naćpanymi bogaczami. Jest niepoprawnie politycznie, szowinistycznie, wulgarnie i już samo to jest dla jednych zachętą, a dla drugich zniechęceniem do obejrzenia filmu.
Mam jednak nadzieję, że wybierzecie pierwszą opcję, bo to wybitny film. Z najlepszą rolą Leonarda od czasów…hm…no on w sumie nigdy nie schodzi poniżej bardzo dobrego poziomu. Był doskonały w Wyspie Tajemnic, Gangach Nowego Jorku czy Aviatorze, ale tutaj wspiął się na szczyt. Kto pamięta „Co gryzie Gilberta Grape’a”, ten wie o czym mówię.
Nie tylko on. Wszyscy zagrali wzorowo i gdybym miał przyznawać Oskary, to dałbym całej ekipie. Co spojrzę na jakieś zdjęcie z filmu, to sobie przypominam, jak świetna i pomysłowo zrobiona była scena. Patrzę na twarze bohaterów, ich gesty, nawet miejsca, gdzie stoją lub siedzą i uzmysławiam sobie, jak bardzo dopracowano każdą scenę.
To, co pozwala wysiedzieć przez trzy godziny, sprowadza się do jednego słowa: dialogi. Jasne, że gra aktorska, jasne, że rewelacyjna scenografia, perfekcyjnie dobrane kostiumy, świetna muzyka (w większości znane kawałki). Tak, to wszystko składa się na sukces, ale ten film broni się absolutnie rewelacyjnymi dialogami. Niektóre ujęcia trwają po kilkanaście minut, a ty słuchasz, słuchasz, chłoniesz i nawet nie zauważasz, że już dawno powinieneś się znudzić. Niektórzy powiedzą, że dar pisania dobrych dialogów ma Tarantino, u którego bohaterowie też potrafią gdakać przez pół filmu. Cóż, lubię Tarantino, ale nie należę do osób zachwycających się jego dialogami, bo połowa tekstów z Django czy Pulp Fiction mnie nużyła. Tego nie ma w „Wilku z Wall Street” i nie podzielam głosów, że kilka scen można było skrócić. Pewnie, że można. Kilkanaście minut motywu z „Ferrari”, który był prawdopodobnie przepustką do nominacji dla Leonarda, sam bym wyrzucił, ale z patrząc na to z drugiej strony – cieszę się, że Hollywood wciąż robi filmy, w których nie każda sekunda musi mieć znaczenie.
„Grawitacja„, „Wyścig” i „Wilk z Wall Street”. Trzy filmy tej jesieni, którym przyznaję najwyższą ocenę. Nie można przegapić. Recenzje pełne zachwytów są w pełni uzasadnione.